Wędrowanie Szlakiem Świętokrzyskim – ciąg dalszy

Mocno rozgrzany promieniami słońca, zlany potem docieram pod adres Trzcianka 11. To tu dzień wcześniej zamówiłem telefonicznie nocleg plus obiad i śniadanie na drugi dzień. Agroturystyka „Przy Szlaku” (*link do noclegu). Pani Lidia poinformowała mnie, że jeśli jestem głodny to już obiad czeka. Zjem za chwilę, teraz marzył mi się tylko zimny prysznic i zdjęcie tych przepoconych ciuchów. Zimna woda to najlepsze lekarstwo na przegrzane stopy. Często korzystam ze strumieni, w których mogę się schłodzić. Po drodze nie mijałem żadnego, więc prysznic też jest ok.

Plecak górski sprawia, że pakuję się ekonomicznie, więc należy zrobić pranie po wędrówce, żeby mieć na jutro czystą koszulkę i spodenki. Do tego wystarczy odrobina szarego mydła.

 

Po kilku minutach schodzę na obiad, a tam czeka już na mnie krupnik. Dobrze, że Pani Lidka nalała tylko pół wazy, bo mógłbym się przejeść.

Gdy chodzę w górach mam wilczy apetyt, często zjadam też dużo słodyczy na takich wypadach – racuchy, bułki z jagodami, czekolada, batony. Tym razem było inaczej, bo od 2 tygodni nie jem słodyczy (nie, że na zawsze, tylko kilka tygodni oczyszczania ciała).

Dobra, wracamy do gór… Po pysznym obiedzie przyszła pora zrobić zakupy na niedzielę i być może na poniedziałkowe śniadanie. Wszędzie były informacje, że na szlaku jest mało sklepów. I tu niespodzianka, od noclegu do Biedronki (to był najbliższy sklep) dzieliło mnie 1500 m, a jedyne zmienne buty, które miałem ze sobą, to japonki. Zapowiadał się ciekawy spacer.

Co kupić – ustaliłem już po drodze, w końcu miałem trochę czasu do namysłu.

Cztery bułki, pasztet, maliny, dwa piwa 0%, a dodatkowo kupiłem jeszcze plastry na odciski i maseczkę łagodzącą do twarzy.

Maseczka (nie ta anty covidowa) okazała się bardzo pomocna na moje spieczone policzki.

Wypijam piwko, nastawiam budzi na 5:00 i spać. Jutro czeka mnie zdecydowanie dłuższy dzień, a temperatura ma być jeszcze wyższa.

Rano wstałem wypoczęty i zregenerowany. Poranne rytuały ograniczyłem do minimum – joga, medytacja, śniadanie i w drogę.

Ciekawie się rozpoczęło. Z panią Lidą tak się dogadałem gdzie jest szlak, że zamiast iść w kierunku Łysicy – poszedłem w stronę mojego startu. Na szczęście po jakichś 200 metrach obudziłem się i ogarnąłem, że to nie jest ten kierunek. Uważność… jak ja lubię z nią się droczyć, albo ona ze mną. 😊

 

Kilkaset metrów wzdłuż szosy i skręcam do lasu. Pięknie zielono i ten magiczny śpiew ptaków (nagrałem nawet kilka sekund, więc możesz posłuchać). Uwielbiam poranki w lesie, tu czuję prawdziwą wolność i bliskość z naturą. Jakże trudno jest zaakceptować, że tak bardzo ją niszczymy wycinając na potęgę drzewa, żeby zaspokoić swoje rozdmuchane ego i popęd za władzą. Długa przed nami, ludźmi, droga, zanim zaczniemy żyć holistycznie nie niszcząc tak bardzo wszystkiego. Ech…

 

Wracam do gór. Przede mną dziś też długa droga, nawet zdecydowanie dłuższa niż zakładałem, ale o tym dowiecie się później.

Pierwsze kilometry to lekkie wzniesienie, cały czas w cudownych dźwiękach śpiewu ptaków, szumu lasu, i przebijających się promieni słońca. Dziś do pokonania mam najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich – Łysicę. Zanim do niej dotrę, najpierw wdrapałem się na Łysą Górę. Poranek był jeszcze znośny, 20 stopni, szło się przyjemnie. Po drodze mijałem kilka potężnych, wysokich, wznoszących się ku niebu drzew. Były wiekowe, pewnie kilkudziesięcioletnie. Przechodząc obok jednego z nich poczułem, że czas na drzewoterapię i przytulenie się na kilka minut do pnia. Rozejrzałem się dookoła, nie było nikogo, można zaczynać. Położyłem ręce na korze, klatkę piersiową i przyłożyłem policzek. Drzewo było chłodne, jednak gdy zamknąłem oczy, tu zaczyna się magia. Poczułem spokój i taką cudowną pustkę, zero napięcia czy jakiegokolwiek zmęczenia. To jest to, po co tutaj też przyszedłem – złapać totalny reset. Właśnie przytulanie do drzew, choć może wydawać się dziwne, jest bardzo prostą metodą na redukcję stresu i uwolnienie się od napięć. Polecam, a zanim mnie ocenisz – wypróbuj.

 

Po kilku minutach takiej cudownej medytacji ruszam dalej. Jeszcze dwadzieścia minut i widzę już szczyt Łysej Góry, a w zasadzie to Klasztor tu wybudowany. Jest to podobno najstarszy klasztor w Polsce. Przed bramą, jak i na samym placu dużo samochodów, co całkowicie zniechęca mnie do zwiedzania. Zresztą od kilku lat omijam te miejsca nawracania na wiarę. Bliżej mi do duchowości bez etosu religijności. Można być dobrym człowiekiem bez konieczności bycia wierzącym, szanującym odmienność, różnorodność. Daleko mi do tego kultu Boga, Honoru i Ojczyzny (choć i taki okres w moim życiu był). Obecny polski prawicowy patriotyzm przybrał disco polowe barwy. Przykre, no cóż…

Obecnie widzę przyszłość w stwierdzeniu Duchowość Szacunek i Matka Ziemia. Koniec dygresji, ruszajmy dalej. Za klasztorem jest wspaniały taras widokowy i Gołoborza Świętokrzyskie**. Kilkadziesiąt metalowych schodów i moim oczom ukazują się pięknie poukładane bloki piaskowca. Przyroda to fantastyczny architekt i twórca.

Zatrzymuję się na kilka minut, napawam się widokami, robię foty i dalej w drogę. Chcę jak najszybciej dotrzeć na Łysicę. Jest piękna, słoneczna niedziela, spodziewam się tam tłumów ludzi.

Droga z Łysej Polany jest asfaltowa, a po jej lewej i prawej stronie jest chodnik dla jednej osoby. Niepełnosprawny na wózku musiałby już jechać drogą, to pewnie i tak byłoby wygodniejsze.

Dla mnie te kilkaset metrów szybko biegnie w dół. Gorzej mają Ci co zdecydowali się tu wjechać na rowerach lub przyjść pieszo. Kilku rowerzystów poddało się i wprowadza rowery na szczyt. Na dole tuż za kolejną bramą wjazdową znajduje się parking z samochodami elektrycznymi, dzięki którym każdy może wjechać i zobaczyć gołoborze czy klasztor.

Idę dalej w kierunku upragnionej Łysicy, po kilometrze mam ostry skręt w prawo i wchodzę na piękną polanę. Czuć koszone zboża, a po lewej stronie widzę stare przedwojenne chaty kryte jeszcze strzechą. Bardzo urokliwe., Droga, a w zasadzie ścieżka, wiedzie mnie do kolejnego lasu, przynajmniej będę wędrował w cieniu.

Tu robię pierwszą przerwę na kanapkę. Kilka łyków wody i ruszam dalej. Przez 4 km idę skrajem lasu, schowany od prażącego słońca. Cały czas lekko w dół, to jeszcze zejście z Łysej Polany. Dalej droga jest już odkryta i prawie 3 km idę polną, a później asfaltową drogą do Kakonina, gdzie rozpoczyna się podejście na Łysicę. Droga pewnie bez historii, ale już tu zacząłem odczuwać jak gorący jest asfalt, a moje stopy zaczynają się bardzo nagrzewać.

Kilkanaście minut później widzę kilka samochodów na parkingu. Okazało się, że większość wybrała podejście z drugiej strony, krótsze o połowę. Choć czy bardziej przyjemne to już indywidualna sprawa. Mijam po drodze kilka osób. Pieszo jak i na rowerach. Nadal mogę wędrować w ciszy i nadspodziewanie szybko docieram na szczyt. Wydawało mi się, że powinienem jeszcze z pół godziny iść, a tu niespodzianka – już jestem przy znaku Łysica i wielkim krzyżu wznoszącym się obok.

Na szczycie gwarno i tłoczno. W natarciu japonki, obcasy, piwo. 😉 Szybka fota, jem maliny i uciekam, chcę nadal rozkoszować się samotnością wędrowca.

Zejście początkowo jest dość kamieniste, co lekko mnie spowalnia (zdecydowanie odradzam japonki i inne klapki, o skręcenie bardzo łatwo). Trochę trzeba było omijać innych piechurów , którzy to z lewej to z prawej wdrapywali się na szczyt sapiąc i dysząc. Pod koniec zejścia zanim opuszczę Świętokrzyski Park Narodowy mijam piękne źródło. Można napić się wody, schłodzić twarz, za to kąpać się nie udało.  Zaraz za bramą parku kupuję obwarzanki, a kilkadziesiąt metrów dalej zimne piwko 0%, siadam i daję sobie 10 minut przerwy.

 

Spojrzałem na zegarek – wskazywał 90 minut przewagi nad rozpiską z mapy. Spokojny, choć lekko dogrzany idę dalej. I tu zaczyna się moja zabawa, która finał będzie mieć w okolicach 34 kilometra (prawie jak na maratonie). Zdecydowałem, że cały szlak pójdę oznaczeniem czerwonym, żebym sobie nie pokręcił w głowie i nie zrobił dodatkowych kilku kilometrów. Znam trochę siebie i wiem, że takie rzeczy się zdarzały wcześniej, więc mogły też zdarzyć się teraz. Poszedłem drogą w kierunku Krajna Pierwszego czerwonym szlakiem. Chodnik i asfalt bardzo gorące, już po kilku minutach od przystanku czułem jak moje stopy zaczynają o sobie przypominać i dawać sygnał, że jest bardzo gorąco. Taka wędrówka wzdłuż drogi to jakieś 4 km, a kolejne 2 km łąką, gdzie nadal nie ma się jak schować od piekącego słońca. Po drodze mijam dwa wzniesienia: Wymyślona i Radostowa.

Tu dużo samotności i odrobina bólu piekących stóp. Zaczęło mi się przypominać jak kilka lat wcześniej pokonywałem swoje słabości, próbując udowodnić sobie swoją nieśmiertelność w ultra biegach. Tego już chciałem unikać, lubię się zmęczyć, ale nie zajechać. Trochę mi to zajęło, żeby zrozumieć mechanizmy i dlaczego tak uciekałem do tego ultra. I jak zawsze życie mówi „sprawdzam” i dziś kolejny test. Przeszedłem już 25 km w tym dniu. Byłem lekko zmęczony, pewnie też odwodniony pomimo dwóch lub trzech litrów wypitych płynów. Było jeszcze za wcześnie żeby szukać noclegu, a z drugiej strony powoli miałem dość tego dnia. Moje stopy coraz bardziej dawały o sobie znać, czułem że poduszki pod palcami są rozgrzane, a na piętach robią się odciski, to nie wróżyło dobrego maszerowania dalej. Jednak ten schowany wilk ultras, który jest we mnie nadal, domagał się, żeby sobie dokopać i iść dalej. To jest taka wewnętrzna walka, twardziele przecież nie odpuszczają bo jak będą się czuć? Ech…

Z drugiej strony pojawiał się drugi wilk – ten, który zrozumiał, że moją siłą nie jest dokopywanie sobie, a troska o siebie. Wielu doświadcza tego wewnętrznego głosu, ale często go zagłuszamy. Muzyką, kofeiną, używkami i sportem w ekstremalnym wydaniu (a takim są ultra maratony chociażby).

Wchodzę teraz na kolejne piękne wzniesienie Klonówka 461 m n.p.m., choć wysokość jest, delikatnie mówiąc, nieznaczna, to miejscami ma kilkudziesięciometrowe ciekawe podejścia. To uwielbiam! Takich podjeść zawsze szukam pomimo zmęczenia, one powodują radość w moim sercu.

Dalej ścieżka się zmienia, raz prowadzi lasem, raz polaną. Na szczęście nie asfalt.

Po drodze mijam piękny Diabelski Kamień. Warto przyjechać i go zobaczyć. Jak to w takich miejscach – powstała legenda skąd ten kamień się tu znalazł.

Według legendy, skałę zrzucił diabeł przelatujący w stronę klasztoru na Świętym Krzyżu. Diabeł nie zdążył zniszczyć klasztoru i upuścił kamień na szczyt góry Klonówki z powodu koguta, który zapiał w pobliskich Mąchocicach.

Po kilometrze zejścia znów trafiam na „cudownie” rozgrzany asfalt. I tu już zaczyna się prawdziwa zabawa, a w zasadzie batalia o każdy metr. Nie jest to związane ze stromym podejściem, a z moimi stopami, które po kilkudziesięciu metrach dają mocno o sobie znać. Wręcz krzyczą, że na dziś mają już dość. Niestety nie miałem gdzie przenocować. Poza tym na ostatni dzień zostałoby mi ponad 40 km, więc postanowiłem dokończyć wędrowanie. Zdecydowanie wolniej i każde kolejne sto metrów jeszcze bardziej zwalniałem. Od 33 do 35 km szedłem, powiedzmy szczerze – człapałem ponad godzinę. A to było niewielkie wzniesienie, takie jak czasem pokonujecie podchodząc pod wiadukt lub na 2 czy 3 piętro w blokach. Po prostu każdy krok wywoływał dużą dawkę bólu moim stopom. Nie ściągałem już butów obawiając się, że już ich nie założę. Dla podniesienia atrakcyjności wędrówki nade mną zaczęły gromadzić się chmury burzowe. No tak, potrzebowałem schłodzić głowę i stopy, ale czy koniecznie chciałem mieć jeszcze przygodę z burzą w środku lasu, niekoniecznie. Na szczęście była tylko mała mżawka. Ostatnie 1,5 km. Wycinka w lesie plus moje zmęczone nogi sprawiły, że zgubiłem szlak. Kilka siarczystych słów pod nosem rozładowało napięcie i dalej maszerowałem w kierunku Kielc, a dokładnie Dąbrowy Las – to tu miałem mieć nocleg.

Miałem, bo pod dojściu na miejsce okazało się, że  nie jest przygotowany. Zostało tylko dzwonić po taxi i jechać do miasta. Miałem już tego dnia po dziurki w nosie i chciałem jak najszybciej się wykąpać.

Wybrałem znany mi z wyprawy pokonacsiebie.com hotel blisko centrum.

Drugi dzień wyprawy pokazywał mi, że ten spontaniczny wyjazd bez planu to nie jest najlepsze rozwiązanie.

Zapraszam jeszcze na część trzecią, a w niej:

– o tym jak ominąłem koniec szlaku,

– podsumuję trzy dni wędrowania,

– moje spostrzeżenia, uwagi,

– koszt tej wyprawy.

**https://www.swietokrzyskipn.org.pl/przyroda/goloborza/

 

 

 

 

 

 

 

Zostaw komentarz poniżej

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top